Whatever you do in life will be insignificant but it’s very important that you do it, cause nobody else will.

    Wiatr smaga moje policzki. Pot leje się ze mnie strumieniami. Muszę jednak biec i biec. Uciekają tchórze. Jestem tchórzem. Tak bardzo się boję!      
    Słyszę jak ojciec mnie woła. Każe mi zawrócić, chce porozmawiać, ale ja nie mogę zmusić swoich nóg, by przestały się poruszać. To tak jakbym dzielił umysł z drugą osobą. Z drugim Jeremy'im Slaughterem, ale tym lepszym. Tym silnym, mądrym, idealnym pod każdym względem. Ta myśl uświadamia mi jaki jestem nędzny. Nienawidzę siebie za swoje wady i za to, że jestem taki słaby.
    Moje długie nogi plączą się pode mną. Co chwila się potykam, ale nawet najbardziej bolesne upadki nie zniechęcają mnie do zaprzestania. Ucieczka to najlepsze rozwiązanie jeśli coś nagle ciebie przerośnie, a mnie ostatnio przerasta prawie wszystko. Jestem beznadziejny, słyszę to od każdego. Nawet od ojca, mimo że nie stara się mówić tego w prost. Używa łagodniejszych słów, które bolą tak samo.
   W końcu zatrzymuję się, oglądając za siebie. Stoję tak, łapiąc powietrze i gapiąc się w miejsce gdzie daleko daleko znajdował się mój dom, a moją głowę zakrząta pewna myśl. Mam nadzieję, że za chwilę, może kilka minut zjawi się tu mój ojciec, zabierze mnie, powie, że jestem super i będzie wszystko dobrze, ale on nie przychodzi.
    Nie przychodzi nawet godzinę później.
    Jestem silny jestem silny jestem silny jestem silny jestem silny jestem cholernie silny jestem tak beznadziejny, że nawet mój własny ojciec nie chce mnie szukać. Pewnie wolałby, bym wpadł pod samochód, przekroczył granicę przedziału i został zabrany przez strażników. Sam nie wiem kiedy i jak to się stało, że po moich policzkach spłynęły łzy. Stoję, patrząc w dal i gniotąc w ręku rąbek koszuli. Płaczę, bo jestem słaby. Bo tęsknię za ojcem, bo chcę by tu był ze mną, by wytłumaczył mi o co chodzi z tymi szkoleniami, na które chce mnie wysłać.
    Czasami myślę co by było, gdyby nie istniały przedziały? Za każdym razem chcę mi się śmiać gdy w mojej głowie pojawia się to pytanie. To jest dziwne, nie bardziej od tego co dzieje się teraz. Przedziały. Podziały na lepszych i gorszych.
    A01 złote oczy. A02 niebieskie oczy. Czyli moje. A03 brązowe oczy. A04 czarne oczy. A05 zielone oczy. A06 szare oczy. Czasami (zawsze) zdaje mi się, że urodziłem się przez czysty przypadek właśnie tutaj, w A02. Jestem człowiekiem z wadami, kimś kto psuje ten piękny przedział. A może jeszcze nie jest za późno? Może się zmienię?
    Prawie posikałem się ze śmiechu. Nie, nigdy się nie zmienię.
    Siadam pod wierzbą, łapiąc długą i giętką gałąź, która niemal dotyka ziemi. Lubię te drzewa. Jest ich tu pełno, zawsze mam gdzie się schować, gdy pokłócę się z ojcem. Tak jak teraz. Może są magiczne? Potrafią wyciągnąć ze mnie wszystkie smutki. Może dlatego nazwano je płaczącymi wierzbami?
    Zaczyna robić się coraz zimniej. Trzęsę się, szczękając zębami. Rozcieram swoje ramiona na marne. Nie chcę dać za wygraną i wrócić. Czy ktoś kiedykolwiek będzie się o mnie martwić? Nawet ja sam nie potrafię się o siebie martwić. Ze spuszczoną głową, ruszam do domu, wkładając smutki i żale głęboko do kieszeni i zamykając się w sobie i swojej ciasnej skorupce, którą już dawno powinienem był opuścić.
    Jestem słaby jestem słaby jestem słaby jestem słaby jestem słaby jestem cholernie słaby.
    Widzę, że w moim pokoju świeci się światło, którego ja na pewno nie zapalałem. Serce zaczyna walić mi jak szalone. Przyspieszam, zastanawiając się czy wejść przez okno, czy może jak normalny człowiek, drzwiami. Mimo iż nie zaliczam się do normalnych ludzi, wybieram drugą opcję. Zamykam cichutko drzwi i na palcach ruszam w kierunku swojego pokoju, bojąc się nawet oddychać. Pragnę zrzucić z siebie brudne i pomięte ubranie i zniknąć pod kołdrą, zapaść w sen zimowy, mimo że jest dopiero jesień i nie obudzić się już nigdy nigdy nigdy, a potem umrzeć we śnie. Marzenia.
    Nigdy nie musiałem wchodzić do własnego pokoju jak złodziej. Czuję się wyjątkowo głupio. Naciskam klamkę, zaglądając do środka i prawie wrzeszczę ze strachu, ale udaje mi się zapanować nad emocjami i tylko podskakuję, uderzając plecami w futrynę. Tak rzadko widzę tu ojca. Nigdy nie marnuje na mnie czasu. Pracuje, jest zawsze zajęty. Mam wrażenie, że nawet mnie nie zauważa. Stoi przed moją szafką, biorąc do ręki moje samochodziki znajdujące się na półce wyżej. Przełykam niewidzialną gulę, która zapycha moje gardło. Ręce zaczynają mi się pocić, więc wycieram je o spodnie.
    — Gdzie byłeś? — pyta z przymusu. Nawet na mnie nie patrzy. Pragnę, by odwrócił się chociaż na chwilę. Znów mam ochotę płakać. Chłopaki w moim wieku nie płaczą, do cholery!
    — Trochę spanikowałem — mówię, orientując się, że mój głos brzmi wyjątkowo cienko i żałośnie. To słowo idealnie mnie opisuje. Jestem żałosny. Żałosny jeremy slaughter.
    — Tak jak zwykle? — zapytał, uśmiechając się lekko. To chyba miał być żart, ale zranił mnie dogłębnie, zamieniając moje żałosne ciało w podartą szmatę. I tak właśnie się czuję. Jak podarta szmata leżąca w kącie, podeptana, poplamiona i niepotrzebna. — Myślę, że szkolenie dobrze ci zrobi — dodje, unosząc jeden z moich samochodzików. Kręci palcem kółko. Tak, wiem co ma na myśli. Mówiąc: szkolenie dobrze ci zrobi, ma na myśli: wreszcie staniesz się facetem, nie będziesz mazał się jak baba. Czasami mam wrażenie, że żałuje, że ma za syna takie coś. Wolałby chyba bardziej męskiego syna. Takiego, który będzie kawałem mięcha, a nie workiem kości. Ale ja jadłem dużo! Bardzo dużo. Miałem wrażenie, że mój żołądek nie pomieści tych wszystkich porcji. Pragnąłem przytyć, udowodnić mu, że ja też mogę być kawałem mięcha, ale nic z tego. Kończyło się na tym, że wymiotowałem i leżałem całe dnie w łóżku.
    — Co to za szkolenia? — pytam drżącym głosem. Mam ochotę sam siebie spoliczkować. Weź się w garść weź się w garść przestań być żałosnym jeremy'm.
    — Pomogą ci — mówi, jakby zarzucał mi to kim jestem teraz. Przejeżdża samochodzikiem po szafce. — Przygotują cię do prawdziwego życia, a potem kto wie? Może zabiorę cię na platformę? Może będziesz pracował ze mną?
    To przecież niemożliwe. Delikatny uśmiech jednak wkrada się na moje usta. Może nie jestem aż tak żałosny jak myślałem? Może moja żałosność maleje? Jutro mogę obudzić się jako zupełnie kto inny.
    — Co będę tam robił?
    — To co każdy inny chłopak w twoim wieku.
    Co robią czternastolatki? Spotykają się z kumplami, gadają o głupotach, umawiają się z dziewczynami.
    — Aha — mruczę, idąc w stronę łóżka. Zastanawiam się czy mogę usiąść na czystej pościeli. Jestem brudny, nie da się tego ukryć.
    — Jutro twój pierwszy dzień Jeremy. Chcę żebyś dobrze się zaprezentował — oznajmia, kładąc dłoń na moim ramieniu. Wiem co ma na myśli. Nie chce, bym przyniósł mu wstyd. Jestem pewien, że nikt w jego pracy nie wie, że ma syna. Wstydzi się o mnie. — Czy obiecasz, że dasz z siebie wszystko? — pyta, łapiąc mnie za kark. Schyla się, patrząc mi w oczy. Przytakuję, bojąc się zaprzeczyć. Uśmiecha się szeroko, klepiąc mnie po głowie. Tak rzadko okazuje swoje zainteresowanie mną. Wiem, że jestem nudny, ale on jest w końcu moim ojcem, no nie? Powinien zawsze trzymać moją stronę. — Ogarnij się trochę, musisz być wypoczęty i gotów do działania — dodaje, kierując się w stronę drzwi. Zawraca nagle, odkładając samochodzik, który wciąż trzymał w ręku. Mruga do mnie, po czym wychodzi, zostawiając mnie samego.
    Chyba właśnie wspiąłem się o szczebel wyżej.

    Dochodzę do wniosku, że prawie nigdy nigdzie nie jechałem z ojcem. On zawsze rano jeździł do pracy, a ja zostawałem sam ze sobą. Teraz spędzamy razem czas. Mimo tych wszystkich różnic między nami istnieje jedna rzecz, która nas łączy. Samochody. Szybkie samochody.
    — Przynajmniej nie przyniesiesz mi wstydu gdy będziesz jeździł do pracy taką maszyną — żartuje, uderzając w oparcie fotela. Też się śmieję, tak szczerze, nie z przymusu. Czuję się inaczej. Jak gdybym wciągnął na siebie skórę innego Jeremy'ego, a starego wyrzucił do kosza. Pierwszy raz wierzę w to, że ludzie się zmieniają. Że ja mogę się zmienić.
    Patrzę z zachwytem na wysokie siatki ciągnące się wzdłuż granicy A02. Nikt nie ma prawa jej przekroczyć, a z resztą jest to przecież niemożliwe, bo nie ukrywajmy, takiej siatki nie da się przeskoczyć, przejść pod nią czy nad nią, na dodatek strażnicy kręcą się wokół i nawet nie pozwalają się zbliżyć. Ja sam nie uważam, by przechodzenie na drugą stronę było czymś złym. Przecież nic nikomu się nie stanie gdy spojrzy na człowieka, która ma inne oczy.
    — Dlaczego tak bardzo ich pilnują? — mówię to, zapominając się ugryźć w język. Myślałem, że to pytanie krąży tylko po mojej głowie. Ojciec patrzy na mnie, unosząc brew, jakby nie zrozumiał pytania. Wbijam się w fotel, jakbym szukał kryjówki. Żałuję, że nie potrafię zrobić się niewidzialny. — Siatki, strażnicy, po co to? — pytam. Dopiero wtedy kiwa głową ze zrozumieniem. Wyglądał na... Speszonego? Jak gdyby ten temat był dla niego wyjątkowo niezręczny.
    — Znasz prawo — oznajmia.
    — Nie wolno ludziom wychodzić poza swój przedział, ale w czym to szkodzi?
    — To utrzymuje porządek — wyznaje, przełykając ślinę. Jego grdyka porusza się nerwowo. — Tak jest łatwiej utrzymać pokój i porządek. Łatwiej jest pracować gdy ma się posegregowane dokumenty, prawda?
    — No może — mruczę, owijając wokół przegubu pas. Wciąż jest to dla mnie niejasne. — Ale dlaczego nikt nie może przejść do drugiego przedziału? Ludzie mogą być przecież tylko zarejestrowani w danym obszarze. Po co jeszcze strażnicy i siatka?
    — Jeremy — wzdycha, kręcąc głową. Chyba irytuje go to, że wciąż niczego nie rozumiem. Woli, bym sam zorientował się o co w tym wszystkim chodzi. — Siatka i strażnicy nie byliby potrzebni, gdyby wszyscy nie byli tacy nieposłuszni. Zamieszanie powstaje wtedy gdy... Pojawiają się dzieci — mówi. Cholera, chyba pierwszy raz rozmawia ze mną, ze swoim dorastającym synem o dzieciach. Opieram policzek o pięść, słuchając uważnie. — Jakiś buntownik przedostaje się do obcego przedziału, natrafia na niego jakaś kobieta, potem dziecko...
    Prycham cicho. Chyba pominął dużo rzeczy między "natrafia na niego jakaś kobieta" i "dziecko".
    — W każdym bądź razie oczy dziecka są...
    — No właśnie, jakie są oczy dziecka! — pytam, orientując się, że jeszcze nigdy nie przyszło mi coś takiego do głowy. To coś dziwnego i niesamowitego.
    — Nie powinno cię to interesować. To łamanie prawa — odiera, chcąc zmienić temat.
    — Od kiedy myślenie o osobie z innego przedziału jest łamaniem prawda? — prycham.
    — A tak się składa, że od zawsze. Skończ ten temat i więcej nie mów takich głupot — poleca z nutą gniewu w głosie. Kulę się, widząc jak jego palce zaciskają się na kierownicy. Jak zwykle nieporozumienie. Odwracam się tyłem, opierając policzek o zimną szybę. Jestem ciekaw czy ojciec obroniłby mnie, gdybym złamał te głupie prawo. Stanąłby po mojej stronie, czy pozwoliłby strażnikom mnie zlać. Aż oczy mnie pieką, gdyż znam odpowiedź na to pytanie.
    Dojeżdżamy w dziwne miejsce, otoczone murem. Pierwsze co przychodzi mi do głowy, to to, że ojciec wcale nie chce wysłać mnie na szkolenia, tylko do więzienia. Aż ciarki przebiegają mi wzdłuż kręgosłupa. Ja tu zginę. Wbijam palce w fotel, nie mając zamiaru wyjść z samochodu.
    — To twój nowy dom — mówi. Nie reaguję. Jestem zbyt przerażony, by otworzyć usta i wydusić z siebie jedno głupie słowo. — Brak słów, co? Spodoba ci się tu — dodaje. Wychodzi, zamykając za sobą drzwi. Ja nie mogę ruszyć się z miejsca. — Jeremy, wysiadaj — poleca, ciągnąc mnie za ramię. Kolana uginają się pode mną, gdy staję obok niego, patrząc na mur. Co odgradzał?
    — Ja chyba nie dam rady — mamroczę przez zaciśnięte usta. Ojciec klepie mnie po plecach. Chyba chce dodać mi otuchy. Nic z tego. Z sekundy na sekundę utwierdzałem się w przekonaniu, że to nie miejsce dla mnie. Mam ochotę zemdleć. Chcę przypomnieć sobie o naprawdę przerażającej rzeczy, czymś tak strasznym, co mogłoby odebrać mi świadomość. Nic z tego. Jakby na złość moja głowa jest pusta, a wspomnienia całkowicie wymazane. A gdyby tak przydarzyłoby mi się w tej sekundzie coś złego? Gdybym się potknął, złamał nogę. Obie nogi. Albo kręgosłup. Albo oślepł?
    — Udowodnij, że jesteś prawdziwym facetem Jeremy — słyszę. Tak bardzo chcę to udowodnić, że nieświadom konsekwencji, ruszam w stronę wejścia.
  
    Serce o mało nie wyskakuje mi z piersi, gdy tylko zbliżam się do grubego muru. Rozglądam się uważnie, szukając wejścia. Chcę tam wejść, ale z drugiej strony piekielnie się boję. Pragnę udowodnić ojcu i przede wszystkim sobie, że mogę być inny, że potrafię się zmienić. Czy przypadkiem nie oszukuję? Już chcę się odwrócić i ze łzami w oczach powiedzieć, że to nie miejsce dla mnie, że chcę wrócić do domu, być tym żałosnym jeremy'im i niczego w swoim życiu nie zmieniać, ale w tym samym momencie zza rogu wychodzi jakiś facet w mundurze i bronią przewieszoną przez ramię. Jestem pod wrażeniem, mimo strachu i drżących kolan.
    Śmieje się. Jest to uderzający grom, pociąg zderzający się z samochodem, trzęsienie ziemi, meteor niszczący Ziemię! Aż dostaję gęsiej skórki. Nie mam pojęcia co go tak śmieszy, póki nie orientuję się, że patrzy na mnie. No tak. Każda wina tkwi we mnie.
    — Rozumiem, że przyprowadziłeś nam pomoc do kuchni. Młody może obierać ziemniaki — mówi. Czy mnie zabił? Czy strzelił mi w głowę? Boi tak właśnie się czuję. Jakby moje ciało zostało nafaszerowane pociskami. Jestem jeszcze bliższy płaczu.
    — Jeremy będzie najlepszy, zobaczysz. — Ojciec targa moje czarne włosy. Ostatnio miał do mnie pretensję, że są za długie, ale ja je bardzo lubię. — Będzie taki jak ja. Te same geny, te same cechy dowódcy — dodaje. Teraz to ja pragnę się zaśmiać. W ogóle nie jesteśmy do siebie podobni, nie mam pojęcia dlaczego teraz mówi inaczej. Strażnik prycha wyraźnie rozbawiony.
    — Jesteś pewny, że to twój dzieciak? Jak padnie, nie biorę na siebie odpowiedzialności. Tu wszyscy traktowani są tak samo.
    Jak padnę? Co to niby ma znaczyć? Przełykam niewidzialną gulę, która utyka mi w gardle i zaczyna mnie dusić. Jestem tak bardzo zniechęcony, że jest mi już wszystko jedno czy ktoś wpakuje im kulkę w łeb, czy pozwoli iść na te głupie szkolenia. Czy ojciec w ogóle pytał mnie o zdanie? Nie chcę z nim pracować, nie chcę biegać z bronią wzdłuż granicy przedziałów i strzelać do każdego, kto postanowi zbliżyć się do siatki. Nie lubię się bić, nie lubię przemocy, nie lubię robić rzeczy, których ja nie lubię.
    — Dobrze, Slaughter — wzdrygam się, słysząc swoje nazwisko. czuję ulgę, gdy orientuję się, że strażnik zwraca się tylko do ojca. — Twój syn jest w dobrych rękach. A ty — wskazuje na mnie palcem — daj buzi ojcu i chodź za mną. Nie lubię gdy jakiś leszcz marnuje mój cenny czas — mówi. Czerwienię się z zażenowania. Wsadzam pięści w kieszenie spodni, patrząc na ojca, którego twarz nagle się rozpromienia. Cieszy się, że w końcu się mnie pozbywa? Już otwieram usta, by powiedzieć mu chociaż głupie cześć, zapewnić go, że będę się starał i dam z siebie wszystko, ale on odwraca się i podchodzi do samochodu. Patrzę jak wykręca sprawnie i znika mi z oczu.
    Oczy tak bardzo mnie pieką. Zaciskam drżące wargi, czując jak gardło zaciska mi się mocno. W innych warunkach rzuciłbym się z płaczem przed siebie, szukając jakiejś kryjówki, ale nie mogę tego zrobić. Czuję na plecach wielką rękę strażnika. Popycha mnie, niby delikatnie, ale ja i tak chwieję się i prawie przewracam. Dopiero teraz zauważam wejście. Zlewa się z murem, dlatego wcześniej niczego nie dostrzegłem.
    — Panują tutaj pewne zasady, których wszyscy przestrzegają — słyszę i tylko kiwam głową, bo nie jestem w stanie nic z siebie wydusić. Serce mi krwawi. Czuję nawet jak koszulka na piersi przesiąka mi krwią, jak ulatuje ze mnie energia. Otrząsam się. Wciągam na siebie skórę drugiego jeremy'ego i przestaję myśleć o ojcu.
    To miejsce jest obłędem. Moja szczęka dotyka w tym momencie ziemi. Nie sądziłem, że to taki ogromny teren. Po mojej lewej stronie ciągnie się długi i niski budynek o nieskomplikowanej architekturze. Osobne domki stoją kilkanaście metrów dalej i wyglądają przerażająco. Po prawej widać plac. Wszystko znajduje się blisko lasu, a ja zaczynam się zastanawiać czy są w nim dzikie zwierzęta. Nogi uginają się pode mną. Jestem sam. Czułbym się lepiej gdyby był tu ze mną ojciec. Dlaczego nie został? Dlaczego nawet się ze mną nie pożegnał? Łzy za wszelką cenę usiłują opuścić moje oczy, a ja walczę, bo wiem, że nie mogę okazywać słabości w takim miejscu.
    — Nie mam czasu pokazywać ci całego ośrodka i naprawdę nie chce mi się słuchać twoich głupich pytań. Wszyscy zadajecie głupie pytania — mówi nagle wywracając oczami. Zupełnie zapominam, że idę obok strażnika. Gdyby się nie odezwał, zapewne poszedłbym gdzieś gdzie nie powinienem. — Słuchasz mnie? — pyta. Kiwam głową. — Nie potrafisz mówić?
    — Potrafię — mamroczę, trochę urażony.
    — To dobrze. Załatwię ci jakiegoś mentora, bo nie mam nerwów do takich jak ty.
    Kolejna osoba, która zarzuca mi to, że jestem sobą.
    — Brendan! Chodź tu! — krzyczy, aż kują mnie uszy. Dostrzegam jak od jakiejś grupki odłącza się chłopak. Może mieć jakieś osiemnaście lat. Jest kawałem mięcha. Już wyobrażam sobie co sobie o mnie myśli. Co kawał mięcha może pomyśleć o worku kości? — Brendan, od teraz jesteś mentorem, nie cieszysz się? Cóż za wyróżnienie. A oto twój podopieczny. Jeremy Slaughter — mówi.
    — Oh — jęczy na mój widok. — Tyle, że ja... Nigdy nie mentorowałem dwunastolatków — mówi.
    — Mam czternaście lat — oburzam się. W sumie to prawie piętnaście.
    — Nie obchodzą mnie twoje problemy Brendan. Masz się nim zająć i pilnować. Będę ciebie obserwował — odpiera, po czym nie czekając ani chwili dłużej, odchodzi, zostawiając nas samych. Jeszcze nigdy nie czułem się tak niezręcznie jak teraz. To miejsce jest jedną wielką pomyłką. Ja jestem pomyłką. Ja tutaj umrę.
    — A więc posłuchaj... Możesz mi przypomnieć swoje imię? — pyta, mrużąc oczy.
    — Jeremy — odpieram.
    — A więc posłuchaj Jeremy. Od teraz jestem twoim mentorem i jestem tutaj, żeby ułatwić ci życie. Jeśli masz jakiś problem, idziesz z nim do mnie, rozumiesz? — Przytakuję. — Trzeba jakoś ciebie ogarnąć. Dostaniesz mundur, identyfikator, a potem pokażę ci twoje miejsce spania — dodaje.
    Ruszam zatem za Brendanem w stronę długiego budynku. Przy ścianie ustawione są drewniane łóżka okryte tylko prześcieradłem. Przed nimi stoją skrzynie. Część otwarta, druga część zamknięta, a jeszcze inne z oderwanym wiekiem. Bardzo mi się to nie podoba. W domu miałem przynajmniej miękkie i duże łóżko, i tyle warstw pościeli i zapragnąłem. Nad naszymi głowami wiszą żarówki w odległości trzech metrów. Wokół nich latają jakieś muchy lub inne robactwa, za którymi nie przepadam. To jest moja fobia. Skrzydlate robaki, które mogą wlecieć mi do ust. Boję się tego bardziej niż ognia i mam nadzieję, że podczas snu, żadna mucha nie zagnieździ się w moich uchu. Dostaję aż gęsiej skórki.
    — To twoje posłanie — mówi Brendan, klękając przed skrzynią. Wyciąga z niej wyjątkowo płaską poduszkę i rzuca ją sprawnie w moją stronę. Jestem przekonany, że w środku znajdują się mole. Odrzucam ją odruchowo na łóżko. — Zapamiętaj gdzie się znajduje. Nikt nie lubi, zastawać w swoim łóżku obcego chłopaka — dodaje, szturchając mnie łokciem. Miała to być forma żartu, ale jakoś w ogóle nie jest mi do śmiechu. — A teraz chodź po mundur — poleca z entuzjazmem.
    Wychodzimy z długiego budynku, kierując się teraz w stronę małego domku wyglądającego jeszcze gorzej niż to, co widziałem do tej pory. Brendan wchodzi do środka, a ja za nim. Zapala żarówkę, która wisi tak nisko, że uderzam w nią czołem. Pomieszczenie jest dość duże, ale przez setki pudeł sprawia wrażenie małego. Prócz tego jest tu też pełno kurzu.
    Brendan wyciąga z jednego z pudeł mundur i rzuca go w moją stronę.
    — To jest za duże — mówię. Nie muszę tego nawet zakładać. Wiem, że utopię się w tym czymś.
    — Nie ma mniejszych — odpiera, wyciągając z kolejnego kartonu wielkie buciory. — Ściśnij się paskiem. Może nie będzie tak źle — dodaje. Wywracam oczami. Co jednak mogę zrobić?
    Wyglądam jak karykatura żołnierza. Za duży mundur musiałem spiąć paskiem, by ze mnie nie spadł. Brendan stara się nie wybuchnąć śmiechem. Jego twarz staje się czerwona, widzę jak dusi w sobie śmiech. Wachluje oczy, prawie pęka przy tym. Tak, wiem że wyglądam żałośnie.
    Idziemy do kolejnego małego budynku gdzie dostaję identyfikator ze swoimi imieniem i nazwiskiem. Zakładam go na szyję.
    Kolejny przystanek: fryzjer.
    Kręcę głową, nie godząc się na to. Nie będę łysy bez względu na wszystko. Lubię swoje włosy i nie mam zamiaru skracać ich nawet o centymetr. Nie ulegnę, nawet jeśli mięliby mi za to zapłacić. Brendan widzi moją nieugiętość i wzdycha ciężko.
    — Oberwą cię za to ze skóry — mówi.

    Trudno.

© Agata | WioskaSzablonów | x.